Jak na razie najlepsza część filmowych przygód młodego czarodzieja. 9
Nie ukrywam, że już od kilku lat czytuję książki o młodym czarodzieju autorstwa J.K. Rowling, co więcej – bardzo je lubię. Z ich ekranizacjami było trochę gorzej. Pierwsza część po prostu mnie znudziła, była zbyt kolorowa i ewidentnie zabrakło jej magii. Dwójka była trochę lepsza, ale niewiele. Dopiero zmiana reżysera z Chrisa Columbusa na Alfonso Cuaróna doprowadziła do tego, że Harry (a zarazem seria filmów o nim) wydoroślał. Więzień Azkabanu nie był już bajką dla grzecznych dzieci, ale dobrym mrocznym dramatem (głównie dla młodzieży, ale jednak). „Harry Potter i czara ognia” – zdecydowanie najbardziej mroczna, niosąca największy ładunek emocjonalny, ale jednocześnie najbardziej zabawna część sagi.
Ukłony należą się scenarzyście, któremu udało się zmieścić wszystkie najważniejsze wątki ponad 700-stronicowej książki w dwuipółgodzinnym filmie. Oczywiście przy przenoszeniu takiego giganta na ekrany kin niektóre wątki musiały zostać skrócone (np. rodząca się miłość Hagrida i Madame Olympii Maxime), inne usunięte całkowicie (np. zupełnie zignorowano sceny ze skrzatami domowymi, które na początku czwartej części odgrywały ważną rolę). Podobnie jest z kilkoma postaciami, które musiały oddać „czas antenowy” innym. Stąd jedna z moich ulubionych postaci – Severus Snape – wypowiada raptem kilka zdań. Szkoda także trochę przycięcia wątku dziennikarki „Proroka codziennego” Rity Skeeter (wybornie zagranej przez Mirandę Richardson), której w książce poświęcone były dość pokaźne fragmenty.
Jak już wcześniej wspomniałem, „Harry Potter i czara ognia” jest najlepszą częścią cyklu. Gdy rozpoczęła się projekcja filmu, spodziewałem się spokojnego wstępu (mimo iż wiedziałem, że zabraknie rodziny Dursleyów), tymczasem reżyser już na początku wrzuca nas w wir akcji, dając odetchnąć dopiero po około 45 minutach. Pierwszy kwadrans filmu rozgrywa się w takim tempie, że nie wiedziałem, w którą stronę ekranu patrzeć. Czułem się wręcz przygnieciony nawałem efektów specjalnych, ale nie narzekam, ponieważ te są idealne. Cały film jest ich pełen, ale nie odbiera mu to ani odrobiny magii. Największe wrażenie zrobiła na mnie scena w labiryncie i oczywiście rozpoczęcie Pucharu Świata.
„Harry Potter i czara ognia” jak zwykle może pochwalić się świetną, pełną gwiazd (głównie brytyjskich) obsadą. Nawet odtwórca głównej roli, Daniel Radcliffe, którego aktorstwo uważałem za największy zgrzyt w Kamieniu filozoficznym, stworzył przyzwoitą rolę, chociaż z młodych aktorów zdecydowanie najlepiej zagrała Emma Watson (Hermiona Granger). Z nowych aktorów, oprócz ww. Richardson, najbardziej w pamięć zapadają Brendan Gleeson w roli Szalonookiego Moody’ego (chociaż inaczej go sobie wyobrażałem) i jak najbardziej Ralph Fiennes genialnie interpretujący Czarnego Pana. Dodatkowo dobre role „weteranów”, czyli Michaela Gambona, jako dyrektora Hogwartu Albusa Dumbledore’a (którego postać została znacznie pogłębiona w stosunku do poprzednich części), czy Alan Rickman grający tym razem praktycznie epizod, ale moim zdaniem to jeden z najbardziej charyzmatycznych aktorów świata, więc nawet gdy pojawia się na ekranie na parę sekund, elektryzuje swoją obecnością.
Kilka zmian zaszło także wśród twórców „Harry’ego Pottera”. Ta najważniejsza to tradycyjna już zmiana reżysera. Pałeczkę po Alfonso Cuarónie objął Mike Newell. Autorem zdjęć jest Roger Pratt, który pracował przy dwóch pierwszych częściach, a na stołku kompozytora zabrakło tym razem Johna Williamsa, którego zastąpił Patrick Doyle (Gosford Park, Dziennik Bridget Jones). O ile dwie ostatnie zmiany wyszły filmowi na dobre (Doyle napisał wyśmienitą muzykę), to trochę żałuję, że Cuarón zrezygnował z reżyserii kontynuacji. Wprawdzie film jako całość jest lepszy od Więźnia Azkabanu (chociaż to wynika także z tego, że czwarta część książki jest lepsza od trzeciej), to uważam, że jest on lepszym reżyserem i jego wizja była nieco bardziej klimatyczna.
Ale nie ma co rozpaczać. W końcu nie jest tak źle (wyobrażacie sobie sytuacje, w której reżyserem tego obrazu jest Marek Brodzki?). Powiem więcej – jest naprawdę dobrze. Newellowi udało się zachować ducha książki, stworzył film, na którym ani przez minutę nie zaznałem nudy, co jest nie lada wyczynem z racji jego długości. Historia jest w miarę spójna i biorąc pod uwagę tendencję zwyżkową serii, należy mieć tylko nadzieję, że Harry Potter i Zakon Feniksa będzie jeszcze lepszy.
4-rka lepsza od 3 pierwszych